czwartek, 25 maja 2017

Majówka 2017


Na tegoroczny weekend majowy planowaliśmy krótką wyprawę 
z Krakowa przez Pacanów i Święty Krzyż do Kielc, ale pogoda nie była sprzyjająca na takie wojaże więc...zrobiliśmy mały remont 😊. Zdarliśmy stare tapety, zamówiliśmy nowe, odświeżyliśmy ściany i wymieniliśmy kanapę w salonie. Mimo kiepskiej pogody 
i placu budowy w mieszkaniu znaleźliśmy oczywiście czas na rower! 



W końcu udało nam się zakupić koszyk rowerowy dla Monte. Wymaga jeszcze paru przeróbek żeby pasował do crossowego roweru, ale pierwsza przejażdżka już za nami. Co prawda tylko kilka kilometrów dookoła bloku, ponieważ było chłodno i nie chcieliśmy zrazić naszego kanapowca do rowerowania, ale dobre i to! Na początku był zdezorientowany, ale jak to Monte, po chwili się oswoił i rozglądał na boki podziwiając widoczki.








3 maja wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę do Ojcowa. Ze względu na pogodę spodziewaliśmy się mniejszej ilości ludzi. Nie zawiedliśmy się :). 

Lubimy, gdy nie świeci słońce i jest chłodno. No dobra, nabraliście się :). Nikt nie lubi, ale właśnie dlatego dało się spokojnie przejechać rowerem przez ścieżki w Dolinie Prądnika.


Wyjechaliśmy koło południa. Kot tym razem został w domu. Jeszcze w Krakowie zaczęły się wiejskie klimaty. Rzepakowe pola na obrzeżach miasta były dla nas miłym zaskoczeniem. Jednak w Krakowie nie samym smogiem żyje człowiek! 



Jadąc cały czas wzdłuż Prądnika kierowaliśmy się w stronę naszego celu podróży. No i zaczęło się...góra, dół, góra, dół... dla Grześka raj. Niestety, tylko dla Niego :). No ale nic. Trzeba zacisnąć zęby i dać radę! We dwójkę przecież możemy wszystko. 

Pierwszy przystanek na trasie zrobiliśmy sobie w Giebułtowie  pod kościółkiem obok którego był akurat odpust. Kupiliśmy kilka słodkich pamiątek na drogę i mogliśmy jechać dalej.




Pogoda nas nie rozpieszczała, cały czas niebo było zachmurzone
i nie było nawet odrobiny szans na słońce, a prędzej na deszcz. No
i faktycznie zaczęło trochę kropić, ale na szczęście to były przelotne opady. Co jak co, ale chyba nikt nie lubi przemoknąć na rowerze. Pewnie są wyjątki, ale to pewnie jakieś harpagany z innej planety. 

Parę kilometrów za Giebułtowem, znajduje się kawałek bardzo fajnej leśnej ścieżki rowerowej - Kwietniowe Doły. Jak sam nazwa wskazuję faktycznie same tam doły, a jak i doły to i góry :) Można powiedzieć taki malutki downhill :P Momentami było naprawdę niebezpiecznie przez to, że wcześniej trochę popadało. 



Pomimo nie za ciekawej pogody na trasie spotkaliśmy kilku amatorów dwóch kółek, którzy też w różny sposób radzili sobie z trudną trasą w Kwietniowych Dołach. Kolejne km to bardzo malownicza trasa. Nawet w taki pochmurny dzień niektóre miejsca miały swój urok. 





Do Ojcowa mieliśmy już rzut beretem, jechało się fajnie bo z uwagi, że święto - na drogach był mniejszy ruch niż zwykle, a ze względu na pogodę w samym Ojcowie, też jakby było trochę mniej turystów przez co zdecydowanie lepiej się zwiedzało :)

Oboje mieliśmy tą przyjemność, że nigdy tu nie byliśmy, więc była dodatkowa frajda z odkrywania nowego. Sama trasa jaki i całe otoczenie zrobiło na nas spore wrażenie. Na pewno warto tu przyjechać choć raz, ale też to idealna trasa na jakieś krótkie wypady. My oczywiście przejechaliśmy tylko małą część Ojcowskiego Parku, więc na bank tu wrócimy. 






Można powiedzieć, że Ojców zaliczony, ale tylko jego niewielka część. Zrobiliśmy rozpoznanie i teraz śmiało można tutaj wracać i odkrywać kolejne zakamarki Ojcowskiego Parku Narodowego.

Wszystko co dobre szybko się kończy... cel wycieczki zrealizowany, więc teraz została nam tylko droga powrotna. Niestety w kiepskich warunkach pogodowych, bo zrobiło się już dużo chłodniej i zaczęło kropić. Ale na duchu podtrzymywała nas jeszcze myśl o grillu, który mieliśmy sobie zorganizować gdzieś po drodze. 
Staraliśmy się omijać główne drogi, ale do Skały musieliśmy  jakoś dojechać. Potem już skręciliśmy w boczne dróżki i chcąc trochę skrócić trasę, pozwiedzaliśmy okoliczne pola i łąki (ale na miłość boską, tam była droga !!!!! przynajmniej gjepees tak  mówił :P)
No ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, przynajmniej pospacerowaliśmy trochę w niezwykłych okolicznościach przyrody :)

Kiedy wróciliśmy już na dobre tory, to mieliśmy już z "górki" :):) no Marysia może mieć trochę inne zdanie :) bo po drodze mieliśmy jeszcze kilka sporych podjazdów, ale po kolei...
Byliśmy już trochę głodni i akurat w miejscowości Smardzowice trafiliśmy na idealne miejsce na grilla - ogrodzony plac zabaw z ogniskiem i stołem - to była nasza wymarzona miejscówka.
Nie ma to jak prawdziwe ognisko, ale musieliśmy się zadowolić przenośnym małym grillem. Najważniejsze, że produkt końcowy bardzo zbliżony :) 











Pogoda nas dzisiaj nie rozpieszczał, dlatego my musieliśmy rozpieszczać się sami. :) To już była ostatnia atrakcja naszej małej wyprawy. Zostało nam tylko dojechać do domu jakieś 20 km. Niestety potem z każdą godziną robiło się coraz chłodniej, ale wypad jak najbardziej w 100% udany. 
Polecamy - Wkręceni :)














sobota, 6 maja 2017

Bałtyk cz.2




Dawno Nas tu nie było 😕 ale obiecujemy poprawę! Egzaminy zdane, wiosna pełną parą... nic tylko kręcić i pisać.

Zanim zaczniemy pisać o tym, co teraz, warto jeszcze wrócić do historii, której pierwszą połowę przeczytaliście w poprzednim poście.

...o poranku Grzesiek wprowadził podróżny reżim 😂"Marysia, wstawaj! wyśpisz się kiedy indziej...wyjeżdżamy za 30min!". Cóż mi innego pozostało, półprzytomna wstałam, spakowaliśmy sakwy i po obowiązkowej rozgrzewce wyruszyliśmy w stronę Rewy.


Pogoda była idealna do pedałowania. Nie za ciepło, słonko lekko wyglądało zza chmur, nic tylko kręcić!
Ścieżką rowerową, biegnącą przez helskie lasy zmagaliśmy się
z Cudem Polskiej Architektury, jakim jest "droga rowerowa" Hel-Jastarnia cały czas góra, dół, zakręty, drzewa na środku...no masakra. No ale w końcu udało nam się dotrzeć do miasta. Skręciliśmy w prawo, w stronę otwartego morza. Na plaży było prawie pusto, kilka osób spacerowało brzegiem morza, dzieci grały w piłkę, a my zauważywszy cudowne kosze, zostawiliśmy rowery
i postanowiliśmy chwilkę odpocząć, po tym mało przyjemnym początku dnia. Gdy okazało się, że za siedzenie w koszu trzeba płacić, szybciutko doszliśmy do wniosku, że od morza za bardzo wieje 😉 i ruszyliśmy dalej...niestety nie udało nam się za daleko zajechać, ponieważ Mały Głód dał o sobie znać. Zatrzymaliśmy się na gofry, jak przystało na typowych, polskich turystów.

Prawie 36 km ścieżką z Helu aż do Władysławowa


Po drodze sesja fotograficzna musi być ;)




Kolejne kilometry minęły równie przyjemnie, słońce cały czas świeciło, a my podziwialiśmy Zatokę Pucką i staraliśmy się wypatrzeć rodziców, którzy zatrzymali się po drugiej stronie zatoki w Rewie. I tak przejechaliśmy ponad 36 km ...



Dojechaliśmy do Władysławowa, w którym zatrzymaliśmy się tylko obczaić tłumy hardkorowców, którzy "wygrzewali" się na plaży (było wietrznie i ok. 15 stopni :P) We Władysławowie zjedliśmy też obiad i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. 





W Pucku zatrzymaliśmy się na poobiednią kawkę i kąpiel w słonecznych promykach....jak się później okazało, nie była to nasza ostatnia kąpiel tego dnia :). Z Pucka do Rewy już rzut beretem więc zapowiedziałam mamie, że za chwilkę już będziemy... no cóż, "chwilka"- pojęcie względne. 



...ruszyliśmy w drogę nadmorskim szlakiem rowerowym, trasą R10. Miałam już z nią do czynienia na PijarBike'u i nas nie zawiodła. Tym razem... też nie zawiodła, chociaż zaskoczyła i postawiła wysoko poprzeczkę :). Prowadziła wzdłuż klifów i pól. Ścieżka była wyjeżdżona przez najwytrwalszych rowerzystów (i podejrzewam, że nikt z nich nie miał sakw, bo momentami bywało ciasnawo), wspinała się ostro w górę tak, że trzeba było we dwójkę wpychać rower, bo stawał dęba. To były na pewno nasze najbardziej emocjonujące kilometry. I trochę strachu, niepewności czy dalej będzie jeszcze ciężej czy już tylko lepiej i trochę zachwytu nad Naszą piękną polską Naturą. 











Po tym fragmencie wyjechaliśmy w końcu w jakiejś wsi. Zadowoleni, że najgorsze już za nami ruszyliśmy w stronę Rewy przez ptasi rezerwat przyrody nad Zatoką Pucką u ujścia Redy do Bałtyku, w okolicach pochłoniętej przez morze miejscowości Beka. ...no i... była beka jak się okazało dlaczego Beka została pochłonięta. 😊Troszkę tylko popadało, a tam bajorka że hoho. Na środku szosy ułożonej z betonowych płyt utworzyła się wieeelka kałuża bez możliwości objechania jej bokiem. Ludzie, nie bagatelizujcie nigdy kałuży! Kałuże są zdradliwe! Wyglądają jak takie zachęcające do przejazdu malutkie, nie groźne kałuże a tu człowiek wjeżdża po kolana :). Sakwy pomyślnie zdały test wodoodporności, ale buty już nie do końca. Wybawiliśmy się jak małe dzieci podczas tego odcinka. Dobrze, że do Rewy już było niedaleko, bo robiło się coraz chłodniej a my mokrzy po kolana. Dojechaliśmy w końcu późnym popołudniem do rodziców, przebraliśmy się, napiliśmy się gorącej herbaty i poszliśmy na krótki spacer krajoznawczy. Pokazałam Grześkowi naszą zaprzyjaźnioną bazę surfingową i o zachodzie słońca doszliśmy brzegiem morza (właściwie Zatoki Puckiej) na koniec półwyspu rewskiego, który oddziela zatoki: pucką od gdańskiej. Usiedliśmy tam tylko na chwilę, żeby jeszcze trochę nacieszyć się morzem i tym niezwykłym klimatem jaki panował dookoła. Tak zakończyliśmy naszą krótką, ale jakże bogatą w ekstremalne wrażenia wycieczkę rowerową. 




Na drugi dzień wracaliśmy już camperem z rodzicami, po drodze zahaczając jeszcze o Sopot, co było nie lada wyczynem jeżeli parkuje się w mieście takim kolosem. No, ale po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy odpowiedni parking i mogliśmy cieszyć się spacerkiem w rodzinnym gronie. Sopot był ostatnim przystankiem na zwiedzanie, potem już pruliśmy camperem z naszymi rumakami na pokładzie prosto do Oświęcimia. 





środa, 15 lutego 2017

Hel yeah! czyli Bałtyk - wersja light cz.1



Nasza pierwsza dalsza wyprawa rowerowa (i niestety przez obowiązki związane ze studiami i pracą jak dotąd jedyna) odbyła się 14.07-17.07.2016 r. Na pomysł takiej wycieczki wpadłam dzięki moim rodzicom, którzy mieli jechać nad morze camperem po mojego brata, który kończył obóz windsurfingowy. Postanowiliśmy, że wykorzystamy tą okazje i wrócimy z nad morza z nimi, ponieważ mieliśmy do dyspozycji tylko weekend, musieliśmy kombinować. Być może jeszcze kiedyś uda się pojechać nad morze rowerami z samego Krakowa, ale narazie musieliśmy zadowolić się takim rozwiązaniem. Ustaliliśmy, że pojedziemy Pendolinem do Gdańska, zrobimy małe kółeczko przez Hel i spotkamy się z rodzicami  w Rewie, gdzie windsurfingowcy korzystali z dobrej pogody i łapali najlepsze wiatry w żagle. Potem zapakujemy rowery na bagażnik w camperze i wrócimy na Południe z Nimi.

Selfie w windzie musi 
Podróż rozpoczęła się o 5 rano dojazdem do dworca. Prognozy na początek weekendu niestety nie były najlepsze, ale nie przejęliśmy się tym, tylko po prostu zabraliśmy cieplejsze i przeciwdeszczowe rzeczy. Już w Krakowie rano było bardzo pochmurno i tylko kwestią czasu było kiedy zacznie lać, ale do dworca dojechaliśmy jeszcze na sucho.

Zapakowaliśmy z wielkim trudem nasze rumaki do Pendolino (kto przewoził Pendolinem swoje "bajki" ten wie jak bardzo te pociągi nie są przystosowane do ich przewozu). No...ale udało się! Wiszą bezpieczne i nikomu nie przeszkadzają zbytnio.

No to w drogę :)
Przed nami długa podróż na północ, więc prowiant musi być!. Moje pierwsze ciasto z jagodami. Po minie G można wnioskować, że się udało 😊 

Podróż minęła bardzo przyjemnie i nawet w miarę szybko, no może poza jedynym mały postojem/przesiadką. Po prostu nasze wspaniałe Pendolino zepsuło się gdzieś za Warszawą i musieliśmy przekładać cały majdan do drugiego składu, który miał zostać podstawiony w zastępstwie. Trochę tego mieliśmy do przekładania, ale w kupie siła i nawet sprawnie nam poszło. 

Po paru minutach postoju i oczekiwania na kolejne Pendolino ruszyliśmy w dalszą drogę.  Cała Polska od Krakowa, aż po Pomorze był zakryta ciężkimi deszczowymi chmurami. Nie wróżyło to najlepiej naszemu wypadowi, a może wręcz przeciwnie, był to początek super przygody...

Jeszcze przed południem dojechaliśmy do Gdańska.


Z dworca pojechaliśmy przywitać się z Neptunem i przy okazji zwiedzić Stare Miasto. Dla Niej nie była to pierwsza wizyta w Gdańsku natomiast, On choć nad morze też jeździł często to Neptuna i Stare Miasto widział po raz pierwszy.  Pomimo nieciekawej pogody na Długim Targu, można było spotkać tłumy turystów. Kolejny punktem naszej wycieczki po Gdańsku była Wyspa Spichrzów i na tym się niestety skończyło...



Pogoda zaczęła się psuć, zrobiło się chłodniej, wietrzniej...


No i stało się...zaczęło kropić, potem padać, aż w końcu lać. Jak widać On nie za bardzo przejął się tym faktem, Ona już bardziej :) 

 Ruszyliśmy w stronę Gdańska Wrzeszcz, gdzie mieszka ciocia Grześka. Na początku planowaliśmy tylko ją odwiedzić, jechać dalej do Gdyni i tam znaleźć nocleg, ale jak się okazało, naszej wizycie nad morzem towarzyszyło jedno z większych "oberwań chmury" w ostatnich latach. Schowaliśmy rowery do garażu i skorzystaliśmy z uprzejmości gospodarzy, zostając na noc. Rano już się rozpogodziło i mogliśmy wyruszyć dalej. Po drodze do Gdyni mijaliśmy tramwaje, które nie mogły dalej jechać, bo na torach zgromadziło się tyle wody, całe uliczki zalane, gałęzie na środku chodnika, ale my dzielnie przedzieraliśmy się przez kałuże...





Trzymając się cały czas blisko morza, dojechaliśmy do Gdyni. Naszym celem był Port, w którym planowaliśmy kupić bilety na Hel, tym razem dokładnie sprawdziliśmy o której odpływa prom :)


Chwilę odpoczęliśmy i pokręciliśmy się po nabrzeżu. Następnie ruszyliśmy znaleźć miejsce gdzie, to wszystko się zaczęło ..., czyli po prostu... pod Naszą Żabę!!!




Trochę powspominaliśmy, w sumie przez moment zrobiło się  dziwnie... takie TGV, ale szybko przeszły nam nostalgiczne nastroje, bo byliśmy już w ciul głodni, więc pojechaliśmy szukać jakieś knajpy. Do tego przegonił nas jeszcze deszcz, ale na szczęście tylko przelotny. Szukaliśmy jakieś klimatycznej, nadmorskiej miejscówki, więc ostatecznie wylądowaliśmy w Sphinxie :) Akurat po obiedzie zostało nam kilka minut na dojechanie do promu, który miał zabrać nas na Hel.






...to była jedna z przyjemniejszych leniwych godzin, prawie jak na Titanicu, z tą drobną różnicą, że my dopłynęliśmy :P
I tu zaczyna się problem... środek sezonu, Hel, a my bez kwatery :) Odwiedziliśmy parę miejsc, w niektórych nie było już wolnych pokoi, w innych trochę mało przyjemnie, nawet jak na jedną noc dla mało wymagających turystów :) No, ale w końcu znaleźliśmy! Mały, różowy pokoik nieopodal fokarium. :) Ukokosiliśmy się i poszliśmy na kolację. Świeża rybka to jest to! Potem próbowaliśmy posiedzieć trochę przy zachodzącym słonku, ale był za duży "wygwizdów" i wróciliśmy do pokoju... Zmęczeni po całym dniu wrażeń spaliśmy jak susły. Kolejny dzień zapowiadał się równie intensywnie...