środa, 15 lutego 2017

Hel yeah! czyli Bałtyk - wersja light cz.1



Nasza pierwsza dalsza wyprawa rowerowa (i niestety przez obowiązki związane ze studiami i pracą jak dotąd jedyna) odbyła się 14.07-17.07.2016 r. Na pomysł takiej wycieczki wpadłam dzięki moim rodzicom, którzy mieli jechać nad morze camperem po mojego brata, który kończył obóz windsurfingowy. Postanowiliśmy, że wykorzystamy tą okazje i wrócimy z nad morza z nimi, ponieważ mieliśmy do dyspozycji tylko weekend, musieliśmy kombinować. Być może jeszcze kiedyś uda się pojechać nad morze rowerami z samego Krakowa, ale narazie musieliśmy zadowolić się takim rozwiązaniem. Ustaliliśmy, że pojedziemy Pendolinem do Gdańska, zrobimy małe kółeczko przez Hel i spotkamy się z rodzicami  w Rewie, gdzie windsurfingowcy korzystali z dobrej pogody i łapali najlepsze wiatry w żagle. Potem zapakujemy rowery na bagażnik w camperze i wrócimy na Południe z Nimi.

Selfie w windzie musi 
Podróż rozpoczęła się o 5 rano dojazdem do dworca. Prognozy na początek weekendu niestety nie były najlepsze, ale nie przejęliśmy się tym, tylko po prostu zabraliśmy cieplejsze i przeciwdeszczowe rzeczy. Już w Krakowie rano było bardzo pochmurno i tylko kwestią czasu było kiedy zacznie lać, ale do dworca dojechaliśmy jeszcze na sucho.

Zapakowaliśmy z wielkim trudem nasze rumaki do Pendolino (kto przewoził Pendolinem swoje "bajki" ten wie jak bardzo te pociągi nie są przystosowane do ich przewozu). No...ale udało się! Wiszą bezpieczne i nikomu nie przeszkadzają zbytnio.

No to w drogę :)
Przed nami długa podróż na północ, więc prowiant musi być!. Moje pierwsze ciasto z jagodami. Po minie G można wnioskować, że się udało 😊 

Podróż minęła bardzo przyjemnie i nawet w miarę szybko, no może poza jedynym mały postojem/przesiadką. Po prostu nasze wspaniałe Pendolino zepsuło się gdzieś za Warszawą i musieliśmy przekładać cały majdan do drugiego składu, który miał zostać podstawiony w zastępstwie. Trochę tego mieliśmy do przekładania, ale w kupie siła i nawet sprawnie nam poszło. 

Po paru minutach postoju i oczekiwania na kolejne Pendolino ruszyliśmy w dalszą drogę.  Cała Polska od Krakowa, aż po Pomorze był zakryta ciężkimi deszczowymi chmurami. Nie wróżyło to najlepiej naszemu wypadowi, a może wręcz przeciwnie, był to początek super przygody...

Jeszcze przed południem dojechaliśmy do Gdańska.


Z dworca pojechaliśmy przywitać się z Neptunem i przy okazji zwiedzić Stare Miasto. Dla Niej nie była to pierwsza wizyta w Gdańsku natomiast, On choć nad morze też jeździł często to Neptuna i Stare Miasto widział po raz pierwszy.  Pomimo nieciekawej pogody na Długim Targu, można było spotkać tłumy turystów. Kolejny punktem naszej wycieczki po Gdańsku była Wyspa Spichrzów i na tym się niestety skończyło...



Pogoda zaczęła się psuć, zrobiło się chłodniej, wietrzniej...


No i stało się...zaczęło kropić, potem padać, aż w końcu lać. Jak widać On nie za bardzo przejął się tym faktem, Ona już bardziej :) 

 Ruszyliśmy w stronę Gdańska Wrzeszcz, gdzie mieszka ciocia Grześka. Na początku planowaliśmy tylko ją odwiedzić, jechać dalej do Gdyni i tam znaleźć nocleg, ale jak się okazało, naszej wizycie nad morzem towarzyszyło jedno z większych "oberwań chmury" w ostatnich latach. Schowaliśmy rowery do garażu i skorzystaliśmy z uprzejmości gospodarzy, zostając na noc. Rano już się rozpogodziło i mogliśmy wyruszyć dalej. Po drodze do Gdyni mijaliśmy tramwaje, które nie mogły dalej jechać, bo na torach zgromadziło się tyle wody, całe uliczki zalane, gałęzie na środku chodnika, ale my dzielnie przedzieraliśmy się przez kałuże...





Trzymając się cały czas blisko morza, dojechaliśmy do Gdyni. Naszym celem był Port, w którym planowaliśmy kupić bilety na Hel, tym razem dokładnie sprawdziliśmy o której odpływa prom :)


Chwilę odpoczęliśmy i pokręciliśmy się po nabrzeżu. Następnie ruszyliśmy znaleźć miejsce gdzie, to wszystko się zaczęło ..., czyli po prostu... pod Naszą Żabę!!!




Trochę powspominaliśmy, w sumie przez moment zrobiło się  dziwnie... takie TGV, ale szybko przeszły nam nostalgiczne nastroje, bo byliśmy już w ciul głodni, więc pojechaliśmy szukać jakieś knajpy. Do tego przegonił nas jeszcze deszcz, ale na szczęście tylko przelotny. Szukaliśmy jakieś klimatycznej, nadmorskiej miejscówki, więc ostatecznie wylądowaliśmy w Sphinxie :) Akurat po obiedzie zostało nam kilka minut na dojechanie do promu, który miał zabrać nas na Hel.






...to była jedna z przyjemniejszych leniwych godzin, prawie jak na Titanicu, z tą drobną różnicą, że my dopłynęliśmy :P
I tu zaczyna się problem... środek sezonu, Hel, a my bez kwatery :) Odwiedziliśmy parę miejsc, w niektórych nie było już wolnych pokoi, w innych trochę mało przyjemnie, nawet jak na jedną noc dla mało wymagających turystów :) No, ale w końcu znaleźliśmy! Mały, różowy pokoik nieopodal fokarium. :) Ukokosiliśmy się i poszliśmy na kolację. Świeża rybka to jest to! Potem próbowaliśmy posiedzieć trochę przy zachodzącym słonku, ale był za duży "wygwizdów" i wróciliśmy do pokoju... Zmęczeni po całym dniu wrażeń spaliśmy jak susły. Kolejny dzień zapowiadał się równie intensywnie...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz